Skończyłem właśnie oglądać „Dzikość” (Untamed) na Netflix.
To była bardzo przyjemna rozrywka. Wciągający wątek kryminalny, oszałamiające krajobrazy doliny Yosemite, sprawni aktorzy, którzy stworzyli postacie do polubienia. Obejrzyjcie koniecznie, a przy okazji zapraszam Was do kilku przemyśleń. Nie będzie tu spoilerów, więc czytajcie spokojnie.
Przez wszystkie odcinki „Dzikości” towarzyszyła mi jedna myśl. Wizerunek mężczyzny, który idzie samotnie walczyć z całym światem jest nadal żywy i ma się świetnie. Podkreślam: to wizerunek ma się świetnie, bo sam mężczyzna jest w znacznie gorszym stanie.
Główny bohater, Kyle, jest mężczyzną, którym większość chciałaby być. To agent federalny w wielkim parku narodowym; w szarozielonym mundurze, z przyczepioną „blachą”. Przemierza las i czyta dziką przyrodę jak otwartą księgę. Twardy i nieco nieokrzesany – jednocześnie dobry i prawy. I jeszcze przystojny, wow!
I, jak to zwykle bywa w takich scenariuszach, samotnie walczy ze złem tego świata. Zupełnie samotnie niesie też swoją tajemnicę i swoje nieszczęście. Nie rozmawia z nikim i nie dzieli się ciężarem, choć dookoła są osoby chętne do pomocy. Nie musiałby nawet prosić – wystarczyłoby przyjąć to, co mu oferują. Ale nie, przecież musi poradzić sobie sam, jedyną ulgę mając w butelce whisky. Jest jeden moment, gdy prosi o pomoc, ale oczywiście nie dla siebie, tylko dla pracującej z nim agentki i jej dziecka.
Ja naprawdę rozumiem, że to scenariusz, że taka postać sprawdza się, bo chwyta za serce, budzi sympatię i pozwala się utożsamić, dlatego chce nam się dalej oglądać.
No właśnie.
Nie bez powodu możemy się z Kylem utożsamić, bo każdy z nas doświadczył tego, co znaczy nieść swoje kłopoty samotnie. Tak byliśmy wychowani – żeby sobie poradzić ze wszystkim, być dzielnymi, szybko otrzepać się z bólu i ruszać dalej. Bo każde inne zachowanie byłoby „cackaniem się ze sobą”. Dlatego też, m.in. ze wstydu, że ktoś wytknie owo cackanie, mężczyźni nie zwykli prosić o pomoc.
Nie wiem, czy pierwsze było jajko czy kura. Czy najpierw oczekiwano takiego zachowania od mężczyzn, a potem taką postawę zaczęła pokazywać sztuka, czy może odwrotnie, to kultura i sztuka stworzyły taki wizerunek mężczyzny. Jak by nie było, teraz jedno napędza drugie.
Wiecie, co jest w tym najciekawsze? Że kiedy dobrze przyjrzymy się męskim postaciom, można zauważyć, jakie konsekwencje taka postawa ze sobą niesie. Na ekranie te konsekwencje są złagodzone i dobrze ograne, w życiu już to tak nie wygląda.
W „Dzikości” Kyle samotnie rusza na ostateczne starcie z wrogiem – co tak naprawdę jest bez sensu, bo przecież ma do dyspozycji pomoc innych agentów federalnych. Ryzykuje nie tylko swoje życie, w dodatku bez potrzeby, ale też to, że sam nie będzie tak skuteczny, jaki byłby z grupą innych fachowców. Ale co tam, przecież wszystko trzeba dźwigać samemu!
Pamiętacie Clinta Eastwooda w „Na linii ognia”, sensacyjnym hicie lat 90-tych? Grał tam starzejącego się agenta Secret Service, który chciał pochwycić, oczywiście samotnie, zabójcę. Pamiętam scenę, jak biegnie z resztą ochroniarzy przy samochodzie prezydenckim, ledwie zipiąc. Jak pomyślimy logicznie, to zrozumiemy, że, nie będąc w pełni sił naraża i siebie i prezydenta, ale co tam! Jako twardziel prędzej padnie, niż uzna „że już wystarczy”. A jak padnie, nikomu to nie posłuży. No ale przecież nie o logikę tu chodzi!
I dlaczego ja o tym piszę?
No cóż, przerobiłem w swoim życiu etap „nikogo nie potrzebuję, sam sobie dam radę”. Mimo, że wyciągnąłem z niego lekcję, to czasem jeszcze łapię się na pokusie powrotu do takiej postawy. Szczególnie wtedy, gdy coś lub ktoś dotknie mojej męskiej dumy. Na co dzień też słyszę takie historie od moich klientów. Byli dzielni i samotnie dźwigali swoje trudności. Zbyt długo. Dopiero bunt ciała, np. w postaci depresji, zawału, bezsenności czy nałogu, skłonił ich do sięgnięcia po wsparcie.
Szkoda, że tyle czasu byli z tym sami. Ale dobrze, że przyszli. Uff, jak to dobrze.
dr Michał Krysiak